Fragment doprawdy znakomitego eseju Susan Jacoby na blogu „Washington Post”:
Począwszy od lat 1980-tych prawica, zwłaszcza religijna prawica, osiągnęła mistrzostwo w kontrolowaniu języka publicznego w sposób, który spycha świeckość i świecki liberalizm do defensywy.
Najpierw antyaborcyjni rycerze stworzyli kapitalne określenie „pro-life” („za-życiem” – MP), by określić każdego popierającego legalną aborcję jako „anti-life” („przeciwko-życiu” – MP). Ruch kobiecy jako alternatywę ukuł zwrot „pro-choice” („za-wyborem” – MP), ale nigdy nie był on pełnym sukcesem, co widać po obecnych próbach osób zwalczających zakazy aborcji, by nazywać siebie „prawdziwymi pro-liferami”. Kiedy zaczynasz próbować poprawić znaczenie już ukradzionego terminu twoich oponentów, jesteś w połowie drogi do przegrania bitwy obojętne o co walczysz.
Potem prawica zabarwiła pejoratywnie słowa „intelektualizm” i „liberalizm”, często zrównując oba z bezbożnym sekularyzmem.
Teraz ci sami ludzie próbują przejąć kontrolę nad zwrotem „wolność religijna” i przedefiniować je, aby oznaczało prawo grup religijnych do przyjmowania pieniędzy publicznych, ale wydawania ich jedynie na usługi cieszące się ich religijnym imprimatur.
Pisałem o tym samym w „Występowanie z Kościoła w Polsce czyli jak pokonać Cerbera z rękoma w gipsie” ponad półtora roku temu. Nawet skrajnie agresywne próby Tomasza Terlikowskiego dehumanizacji tych, którzy inaczej myślą (jak wiadomo Polacy dzielą się na tych, którzy chcą zabijać dzieci i na tych, którzy nie chcą) to JEGO próby przejęcia języka. Z „apostazją” było jeszcze gorzej. W 2005 roku dwóch oszołomów postanowiło zrobić z niej sprawę publiczną i wprowadzić to słowo do języka potocznego, nawet wbrew samemu Kościołowi, który używał określenia „odstępstwo”. Niestety – udało im się. Powstała taka sytuacja jakby Wanda Nowicka mówiła, że chce zabijać dzieci. Ponieważ „sakrament apostazji” zbudowano na piasku i dobrych chęciach to wszystko się wali na naszych oczach. Szkoda tylko ludzi zmuszanych do poniżania się – ale to już osobny temat.
Mam wrażenie, że to autor tego wpisu próbuje właśnie „kraść terminy” i „kontrolować język”. Apostazja to termin znany od dawna, używany zarówno odnośnie chrześcijaństwa jak i islamu – i oznacza odstępstwo od wiary. Więc mówienie o „sakramencie apostazji” jest krytykowaną przez autora „próbą przejęcia języka” i wprowadzeniem wydumanego terminu na siłę do języka potocznego.
Oczywiście – termin zdefiniowany w kanonie 751 Kodeksu Prawa Kanonicznego. Milewczyk z Prochowiczem wprowadzili go w 2005 roku do języka potocznego, z czego są dumni. Nawet ks. prof. Remigiusz Sobański nie używał tego słowa (!). Były co najwyżej łacińskie zwroty „apostasia totalis” i „apostasia partialis”. I teraz pytanie za milion – czy panowie są apostatami partialis czy totalis? Przede wszystkim jednak (bo to chyba najważniejsze) jeśli ktoś mówi o sobie (tak jak Olgierd Rynkiewicz) „Ja, apostata” to automatycznie uznaje znaczenie tego słowa czyli to, że podlega prawu kanonicznemu. Termin „sakrament apostazji” nie jest więc na wyrost.
Stawiam że totalis heheh